.

.

czwartek, 12 lipca 2018

No to w drogę...

Bambetle spakowane, samochód przygotowany, pies weterynaryjnie ogarnięty, paszporty, bilety, karty, gar kuchnia z kanapkami, termosami i innymi takimi tam potrzebnymi w podróży pierdołami gotowe i w drogę.
Na promie być może pobuja, a być może będzie spokój. Jak tylko zjeżdżamy na ląd wszyscy oddychamy z ulgą, nawet pies. A potem to już mkniemy przed siebie... do Polski.
I co roku to samo. Mąż do mnie- spróbuj się zdrzemnąć, potem mnie zmienisz. Taaa...9 rano i spróbuj się zdrzemnąć. Ale wkładam stopery w uszy, książkę do ręki i próbuję "strenować" oko by być tą bardziej wypoczętą. I jak już...już Morfeusz rozkłada przede mną ramiona i udaje mi się zapaść w płytki sen, dociera do mnie głos męża- kawy bym się napił, możesz nalać? Mogę. Nalewam.
I znowu stopery w uszy, książka na zmęczenie wzroku i panie Morfeusz bierz się do dzieła, rozkładaj ramiona, będę w nie wpadać. I tak mnie utula, że nawet zasypiam i nawet śni mi się cosik, ale za jakiś czas zza tych otulających mnie morfeuszowskich ramion słyszę- możesz podać wodę? Pić mi się chce. Mogę. Podaję, ale już jest po spaniu. Siedzę, podziwiam widoki, doopka cierpnie, nogi też bo akurat 13 kilo naszego jamnika postanowiło wgramolić się na moje kolana. I pytanie męża- i dlaczego nie śpisz? Hmm... no jak myśli, dlaczego?